"Bo w tych maleńkich oczkach kryje się siła, której nie jest w stanie opisać nikt "
Oczami Filipa
Poraź kolejny pojechaliśmy do śpitala. Babcia chcie pogadać z tą
panią, w tym białym faltuchu. Tą, z którą Wiktolia tylko lozmawia. Nalysowałem
dla niej lysunek. Chce ją w końcu zobaczyć. Musze z nią polozmawiać. Stęskniłem
się za nią. Weszliśmy właśnie do gabinetu, tej pani. Babcia jak zwykle, zaceła
zadawać w sumie te same pytania. Nudziło mnie to tlochę. Nie polubiłem tej
baby. Ona nie pozwala mi zobaczyć Wiktolie. To jest ta wiedźma z bajek, które
zawsze wszystko utludnia. Pewnie ma gdzieś tu, te... no... swoje kotły i gofluje te
swoje eliksily i chce otluć moją siostlę. Nie pozwolę jej. Pewnie suciła jakiś czal na Wiki , dlatego nie chce z nami
gadać. Zaklęcie... Ale nie z takimi secami sobie dawałem lade. Ja się jej nie
boję. Bedę walczył. Jak ten, Lomek o Julie. Znaczy Wiktolia kiedyś lozmawiał z
Julką, mówiła, że ten chłopak, z tym dziwnym imieniem, walczył o dziewczynę. I no, i jej się to podobało. Znaczy, no, uśmiechała się jak o tym mówiła. Tam też była
taka calownica. Ona uśpiła Julkę. No, to tak samo jak ta baba. Chwila, muszę sprawdzić siłę, swojego wloga.
Wstałem z ksesła i zacząłem lozglądać się po pokoju. Nic szczególnego w nim nie było. Był biały. Nie lubię tego kololu. Raz, gdy miałem białe buty, to musiałem je prać szczotką, bo ciągle się bludziły. Same z siebie. Niestety, laz zgubiłem jednego buta. To znaczy, nie ja. Bo mieszkał pod moim łóżkiem taki stwól, on jadł buty. I któregoś dnia, idę do swoich butów, wiedząc, że tam są one. Nie ma, one zniknęły. Psesukałem cały dom. Wiktolia mi pomagała. Bałem się, że ta pani, z któlą kiedyś mieszkaliśmy, zacnie ksyceć. I wtedy zacąłem śledztwo. I były tam ślady obcego, tego, co pod łóżkiem mieszkał. Kiedyś był sprzedawcą jabłek i gdy dzieci do niego podchodziły to buty im kladł. Złocyńca. Ale potem znikł. Odszedł . Zastanawiałem się, dlaczego telaz miszka pod łóżkiem? Już wiem. Bo tylko ja u niego jabłek nie kupowałem, ponieważ miałem własną jabłoń, nad taka zeką. Znaczy, to nie była Zeka, no, może małe jeziolko. Jak padał desc. Do kolekcji brakowało mu tylko mojego buta. I co? I sobie go wziął i zniknął z nim. Pewnie go teraz nosi. Ja niestety nigdy go nie znalazłem i od tego czasu chodzę w jednym. Nie no, mam drugą parę butów, ale chowam je, by casem znowu ten obcy nie chciał mi zabrać buta do pary. Ale wlacajmy do celu mojej głównej misji. Na ścianach wisiały jakieś dziwne kartki, dużymi literami było napisane D.Y.P.L.O.M. Co to takiego? Kiedyś Wiktolia takie coś do domu psyniosła. Dobla, nie ważne. Pewnie to nie ma żadnego znaczenia. Było tam też wielka półka, na której znajdowało się mnóstwo ksiązek. To pewnie księgi tych calów. No, ma ich tu sporo. Ale jakoś sobie poladzę.
Wstałem z ksesła i zacząłem lozglądać się po pokoju. Nic szczególnego w nim nie było. Był biały. Nie lubię tego kololu. Raz, gdy miałem białe buty, to musiałem je prać szczotką, bo ciągle się bludziły. Same z siebie. Niestety, laz zgubiłem jednego buta. To znaczy, nie ja. Bo mieszkał pod moim łóżkiem taki stwól, on jadł buty. I któregoś dnia, idę do swoich butów, wiedząc, że tam są one. Nie ma, one zniknęły. Psesukałem cały dom. Wiktolia mi pomagała. Bałem się, że ta pani, z któlą kiedyś mieszkaliśmy, zacnie ksyceć. I wtedy zacąłem śledztwo. I były tam ślady obcego, tego, co pod łóżkiem mieszkał. Kiedyś był sprzedawcą jabłek i gdy dzieci do niego podchodziły to buty im kladł. Złocyńca. Ale potem znikł. Odszedł . Zastanawiałem się, dlaczego telaz miszka pod łóżkiem? Już wiem. Bo tylko ja u niego jabłek nie kupowałem, ponieważ miałem własną jabłoń, nad taka zeką. Znaczy, to nie była Zeka, no, może małe jeziolko. Jak padał desc. Do kolekcji brakowało mu tylko mojego buta. I co? I sobie go wziął i zniknął z nim. Pewnie go teraz nosi. Ja niestety nigdy go nie znalazłem i od tego czasu chodzę w jednym. Nie no, mam drugą parę butów, ale chowam je, by casem znowu ten obcy nie chciał mi zabrać buta do pary. Ale wlacajmy do celu mojej głównej misji. Na ścianach wisiały jakieś dziwne kartki, dużymi literami było napisane D.Y.P.L.O.M. Co to takiego? Kiedyś Wiktolia takie coś do domu psyniosła. Dobla, nie ważne. Pewnie to nie ma żadnego znaczenia. Było tam też wielka półka, na której znajdowało się mnóstwo ksiązek. To pewnie księgi tych calów. No, ma ich tu sporo. Ale jakoś sobie poladzę.
- Plosę pani... Bo czy ja mogę iść do Wiktolii?
- Filipku, mówiłam ci już. Wiktoria w tym okresie potrzebuje
spokoju i trochę czasu. Niedługo będziesz mógł ją odwiedzić.
- Ale ja chce dać jej tylko lysunek.
- Daj go mnie, ja jej przekaże - baba wyciągnęła rękę po mój lysunek
- Nie... Ja pocekam. Sam jej dam...
- Filip, jak ty się zwracasz do pani psycholog ?
- Nolmalnie...
- Wyjdź i poczekaj na korytarzu, porozmawiamy o tym w domu. Przepraszam
panią za niego. Pogubił się i tęskni za siostrą...
Obdarzyłem te dwie kobiety złowlogim spojzeniem. Znacy, takim
wściekłym. I wydostałem się, z tej czeluści zła. To co telaz? Siadłem na metalowym
kseśle. Było nie wygodne. Oj tam. Pzecież nie będę tak bezczynnie siedział. Bitwe czas lozpocząć. Buhahahahahahaha...
Stanąłem właśnie przed drzwiami, za któlymi powinna znajdować się
moja siostla. Nie było to wcale takie tludne. Minołem tylko te panie, w takich
śmiesznych czepkach. Byłem już na miejscu. Jest, udało się. Wsedłem. W tym pokoju
było ciemno. Złe chmury wisiały na suficie. Po środku było łóżko. Lezała
tam moja siostla.
- Dajcie mi spokój. Mówiłam wam, chce być sama - głos Wiktolii był
delikatny, ale widać było, że jest zdenelwowana. Zawsze takim głosem ksyczała na
tych państwo, z któlymi mieszkaliśmy kiedyś.
- To tylko ja. Psyniosłem ci tylko lysunek. Jak chcesz to mogę
sobie iść. Tylko ci go dam. Mogę położyć ci na safce. Zalaz mnie nie będzie. Chyba, że nie chces mojego lysunku?
- Filip? - Wiktolia psekręciła głowę w moją stlonę. Na twazy
miała łzy, w oczach też. Lęce miała psycepione. Do tych lulek w łóżko. Kto
jej to zlobił? Jak oni mogli. Podesłem do safki, połozyłem lysunek, po czym zacąłem
szukać ksesła. Nie szukałem długo. Szybko znalazłem. Było dość cięskie, ale przepchnąłem
je w stronę łózka. Wiktolia patrzyła na mnie ze zdziwieniem. Ja, z lekkim trudem, wdrapałem się na to ksesło, po czym delikatnie pzesłem na jej łóżko. Złapałem
za paski, które utrudniały mojej siostse luchy. Zacąłem salpać. Jednak nie
chciały puścić. Nie chciałem odpuścić, muszę ją uwolnić, muszę. Nie pozwolę
jej tak tlaktować. Oni wszyscy są źli!!! Po chwili pas w tej cęści jednak puścił. Musiał
w końcu zostawić moją siostlę. Pomęcyłem się potem z drugim, tak po trochu. Wiktolia w ogóle się nie lusała.
Gdy już lozwiązałem, wziąłem jej lączki, miały ślady tych oklopnych pasów, a obok nich bandaże z klwi, po jakiś lanach.
Pocałowałem je. Wiktolia zawsze tak lobiła, gdy miałem jakieś kuku. Po czym objąłem
się nimi i psytuliłem jej twas w moją klatkę.
- Już ciii... Wikuś, nie zostawię już cię... Zobacys... Wyjedziesz. Zabiorę
cię stąd... Gdzieś daleko. Tylko nie płacz. Nie pozwolę ci już zlobić ksywdy.
Wiem, że chciałaś iść tak na gólę do aniołków, do Pana Boga. Ale dobse, ze jednak
się lozmyśliłaś i zostałaś. Nie wiem dlacego chciałaś mnie zostawić... -
Wiktolia chciała coś powiedzieć, ale psyłozyłem jej palec do ust - nie mów, ja mówię.
Nie mów nic. To było kiedyś. Telaz już nie chces, plawda? Ja ci pomogę. Nie
chce cię siostsycko stlacić. Zaopiekuje się tobą, tak jak ty opiekowałaś się
mną. Wiem, ze się zgubiłaś. Ale ja obiecuję. Bedzie lepiej. Już nie zostawię
cie. Jak chcesz, to mogę tu nocować? Przecież zmieścimy się tu lazem. Psyniosę
jeszcze miśka. On nas będzie bronił. Znacy, on będzie pomagał mi ciebie bronić.
Jak nie chces, bym spał z tobą w tym łóżku, to na podłodze będę spał. Wiesz, jest nawet czysta. Ale nie uklywam, wolał bym, byś jednak mnie psyjęła na łóżko.
Ale nie naciskam. Ważne, że będę psy tobie... Kojam cię...
- Ja ciebie też kocham, braciszku...
Na te słowa się lozpłakała, czy ja zlobiłem coś źle? Dlaczego ona
płacze? Zacząłem jej wycierać łezki. Lękawem. Chusteczek nie miałem. Był mokry lękaw potem, ale to nie ważne. Dlaczego ona płacze? Ej, ja nie chce by płakała. Dobla, jak ona płacze, to ja też...
- Co tu się wyprawia? Dlaczego ty jesteś rozwiana? Co ty tu
robisz mały? - kobieta podeszła do łóżka mojej siostly i wylwała jej lączkę z
mojego uścisku i ponownie chciała przywiązać ją. Wiktoria plóbowała się bronić... Nie pozwolę jej na to... Zuciłem się na ta kobietę z pięściami.
- Zostaw ją!!! Puść!!! Zostaw!!! Powiedziałem, idź sobie!!! My ciebie tu nie chcemy!!! Idź sobie!!! Powiedziałem coś!!! Nie sksywdzis jej!!!
- CO TY WYPRAWIASZ?! Zaraz wrócę tu z twoją mamą i skończy się.
- Ja nie mam mamy!!! A pani ma tu więcej nie psychodzić... - kobieta na szczęście wyszła. Tak jak mówiła, po chwili pojawiła się ponownie z
panią wiedźmą, jakimś panem i babciom.
- Filipku, co ty wyprawiasz? Chodź tu. Pozwól pani podać leki. Nie
rób mi wstydu. Bądź grzeczny.
- Nie, oni ją wiążą. Babciu, oni ją ksywdzą. Ona nie mogła się lusyć. Babciu, weźmy ją stąd.
- Filip, do mnie, już...
- Nie!!! Nie pozwolę jej sksywdzić!!!
- Babciu... On nic nie zrobił. Nie krzycz na niego... - głos mojej siostly dziwnie zadziałał na
babcię. Ona również zaczęła płakać.
- Wiktoria... Wnuczko... - babcia podbiegła do łóżka, złapała ją za lączkę, gdzie miała bandaż - jak... jak mogłaś? Czy ty w ogóle pomyślałaś O MNIE? O DZIADKU? O FILIPKU... PRZYJACIOŁACH?!!!
- NIE, KONIEC TEGO, WYJDŹCIE STAD WSZYSCY, NATYCHMIAST!!! Zostawcie
ją!!! - Zacąłem ksyceć z całych sił. Nie pozwolę, by ją tak ksywdzili.
- Może lepiej wyjdźmy na chwile - ta wiedźma chodź raz
powiedziała coś w porządku. NO I W KOŃCU WYSZLI.
- Już. Poszli sobie... Nie płacz...
- Filip, powinieneś iść do babci...
- Nie!!! Siedź cicho babo, ja tu Ządzę!!! Zaraz do ciebie wlócę.
Muszę z kimś pogadać. Wysedłem z jej sali z podniesioną głową. Na kolytarzu byli ci
sami ludzie, których tak nie lubię.
-Babciu, plosę pani, plosę pana, musimy porozmawiać. Zlobimy to tu, czy w tym białym pokoju? - spojrzeli na mnie dziwnie. Myśleli, że się przestraszę, ale nie... będę silny, nie jestem płaczkiem.
- To chodźmy do mojego gabinetu - aaa! To tak nazywa się ten pokój, gabinet. Tak... Zapamiętam na psyszłość.
Po chwili byliśmy już na miejscu. Wsyscy usiedli na ksesłach i
się gapili na mnie. Chcieli mnie zmiękcyć. Ale to ja jestem tu
facetem. Stanąłem na kseśle. No, musiałem byś na ich poziomie. Patseć z góry, tak jak zawsze oni to robią.
- No, słucham młody chłopcze, co chcesz nam powiedzieć? - facet
odezwał się.
- Nie chce byście opiekowali się moją siostlą.
- Filip. Uspokój się - babcia była na mnie zła. Nie lozumiem, czemu? Przecież chce dobrze.
- Spokojnie, niech pani da mu się wypowiedzieć. Jakie są powody
twojego postępowania?
- Co? - nie zlozumiałem, o co tej wiedźmie chodzi. Zacęła mówić tym
językiem wiedźm, pewnie to dlatego.
- Dlaczego mamy się nią nie opiekować?
- Bo ją ksywdzicie... Wiążecie ją. Jak by zwierzęciem była.
- Filipie, ale to było koniecznie. Pewnie nie rozumiesz. Twoja
siostra nie chciała brać leków, które jej pomagają. Po za tym, odłączała sobie
kroplówki.
- Kloplówki?
- To te urządzenia do niej podłączone.
- To ja będę jej dawał jeść leki. Ona już nie będzie odłącała
tego. Zrobię tak, by nie było źle.
-To czyste szaleństwo. Czy pani to słyszy? Jakiś dzieciak będzie
mówił mi, co mam robić. Może obrazu zamienimy ten szpital w jakiś śmieszny
teatrzyk?
- Panie doktorze, ja jednak myślę, że to dobry pomysł. Taka terapia może
pomóc. Wie pan, jak jest z tą dziewczyną. Ciężko do niej dotrzeć. A małemu może
się udać. Musimy spróbować...
- Filip zawsze miał dobry kontakt z Wiktorią. Oni są bardzo zżyci.
- Widzi pan, to może zadziałaś. Warto chwycić się też tej opcji.
- No w sumie, może macie panie racje. Wątpię w to, ale... spróbujmy.
Wiec, mały terrorysto, jakie są twoje postulaty? - nie lozumiałem niektórych słów, któle padły z jego ust. Ale postulaty co to?
- Chwila... - skocyłem z ksesła, i podeszłem do babci. Przyłożyłem
usta do jej ucha.
- Babciu, bo ja nie lozumiem, co to takiego postulat i czym ja
jestem? - babcia się uśmiechnęła. Zdenelwowanie na mnie chyba jej minęło.
- Postulat to jest to, co chcesz by robili, a czego nie, takie zasady, a terrorysta to taka osoba, która coś wymaga.
Wlóciłem na swoje popsednie miejsce.
- A wiec, jako tellolysta wymagam, to znaczy chce, byście wszystko
mówili mi. Znaczy, no wiecie państwo. Ja będę dawał jej jeść leki. I będę pilnować, by kapało z urządzeń tam, gdzie trzeba, i by siostla była gzecna, a, i zablaniam
wam ją wiązać. I ksyceć na nią. Ona nie lubi, gdy ktoś ksycy, ja też nie. Nie wolno wam, bo spotka was kala...
- A jeśli ciebie nie będzie, to kto będzie podawał leki?
- Będę zawse. Zamieskam tu.
- Filipku, nie ma mowy. Wracasz ze mną do domu. Zrozum, to
miejsce dla ludzi, którzy są chorzy. Po za tym, chyba masz zajęcia.
- No tak. Wiktolia by się wkuzyła. To najwyżej babcia będzie mnie
tu pzywoziła.
- Da pani radę?
- No wie pani... Jeśli chodzi o moje wnuczki, to zrobię wszystko. I myślę, że jakoś sobie poradzę, by Filip tu docierał każdego dnia.
- Dziękuję babciu - poleciałem i mocno ją uścisnąłem. To było dla
mnie ważne. Telaz będzie już lepiej.
____________________________________
To kolejny rozdział . Co myślicie?