czwartek, 12 lutego 2015

Rozdział 22


"Bo w tych maleńkich oczkach kryje się siła, której nie jest w stanie opisać nikt "


Oczami Filipa
Poraź kolejny pojechaliśmy do śpitala. Babcia chcie pogadać z tą panią, w tym białym faltuchu. Tą, z którą Wiktolia tylko lozmawia. Nalysowałem dla niej lysunek. Chce ją w końcu zobaczyć. Musze z nią polozmawiać. Stęskniłem się za nią. Weszliśmy właśnie do gabinetu, tej pani. Babcia jak zwykle, zaceła zadawać w sumie te same pytania. Nudziło mnie to tlochę. Nie polubiłem tej baby. Ona nie pozwala mi zobaczyć Wiktolie. To jest ta wiedźma z bajek, które zawsze wszystko utludnia. Pewnie ma gdzieś tu, te... no... swoje kotły i gofluje te swoje eliksily i chce otluć moją siostlę. Nie pozwolę jej. Pewnie suciła  jakiś czal na Wiki , dlatego nie chce z nami gadać. Zaklęcie... Ale nie z takimi secami sobie dawałem lade. Ja się jej nie boję. Bedę walczył. Jak ten, Lomek o Julie. Znaczy Wiktolia kiedyś lozmawiał z Julką, mówiła, że ten chłopak, z tym dziwnym imieniem, walczył o dziewczynę. I no, i jej się to podobało. Znaczy, no, uśmiechała się jak o tym mówiła. Tam też była taka calownica. Ona uśpiła Julkę. No, to tak samo jak ta baba. Chwila, muszę sprawdzić siłę, swojego wloga.
Wstałem z ksesła i zacząłem lozglądać się po pokoju. Nic szczególnego w nim nie było. Był biały. Nie lubię tego kololu. Raz, gdy miałem białe buty, to musiałem je prać szczotką, bo ciągle się bludziły. Same z siebie. Niestety, laz zgubiłem jednego buta. To znaczy, nie ja. Bo mieszkał pod moim łóżkiem taki stwól, on jadł buty. I któregoś dnia, idę do swoich butów, wiedząc, że tam są one. Nie ma, one zniknęły. Psesukałem cały dom. Wiktolia mi pomagała. Bałem się, że ta pani, z któlą kiedyś mieszkaliśmy, zacnie ksyceć. I wtedy zacąłem śledztwo. I  były tam ślady obcego, tego, co pod łóżkiem mieszkał. Kiedyś był sprzedawcą jabłek i gdy dzieci do niego podchodziły to buty im kladł. Złocyńca. Ale potem znikł. Odszedł . Zastanawiałem się, dlaczego telaz miszka pod łóżkiem? Już wiem. Bo tylko ja u niego jabłek nie kupowałem, ponieważ miałem własną jabłoń, nad taka zeką. Znaczy, to nie była Zeka, no, może małe jeziolko. Jak padał desc. Do kolekcji brakowało mu tylko mojego buta. I co? I sobie go wziął i zniknął z nim. Pewnie go teraz nosi. Ja niestety nigdy go nie znalazłem i od tego czasu chodzę w jednym. Nie no, mam drugą parę butów, ale chowam je, by casem znowu ten obcy nie chciał mi zabrać buta do pary. Ale wlacajmy do celu mojej głównej misji. Na ścianach wisiały jakieś dziwne kartki, dużymi literami było napisane D.Y.P.L.O.M. Co to takiego? Kiedyś Wiktolia takie coś do domu psyniosła. Dobla, nie ważne. Pewnie to nie ma żadnego znaczenia. Było tam też wielka półka, na której znajdowało się mnóstwo ksiązek. To pewnie księgi tych calów. No, ma ich tu sporo. Ale jakoś sobie poladzę.

- Plosę pani... Bo czy ja mogę iść do Wiktolii?
- Filipku, mówiłam ci już. Wiktoria w tym okresie potrzebuje spokoju i trochę czasu. Niedługo będziesz mógł ją odwiedzić.
- Ale ja chce dać jej tylko lysunek.
- Daj go mnie, ja jej przekaże - baba wyciągnęła rękę po mój lysunek
- Nie... Ja pocekam. Sam jej dam...
- Filip, jak ty się zwracasz do pani psycholog ?
- Nolmalnie...
- Wyjdź i poczekaj na korytarzu, porozmawiamy o tym w domu. Przepraszam panią za niego. Pogubił się i tęskni za siostrą...
Obdarzyłem te dwie kobiety złowlogim spojzeniem. Znacy, takim wściekłym. I wydostałem się, z tej czeluści zła. To co telaz? Siadłem na metalowym kseśle. Było nie wygodne. Oj tam. Pzecież nie będę tak bezczynnie siedział. Bitwe czas lozpocząć. Buhahahahahahaha... 
Stanąłem właśnie przed drzwiami, za któlymi powinna znajdować się moja siostla. Nie było to wcale takie tludne. Minołem tylko te panie, w takich śmiesznych czepkach. Byłem już na miejscu. Jest, udało się. Wsedłem. W tym pokoju było ciemno. Złe chmury wisiały na suficie. Po środku było łóżko. Lezała tam moja siostla. 
- Dajcie mi spokój. Mówiłam wam, chce być sama - głos Wiktolii był delikatny, ale widać było, że jest zdenelwowana. Zawsze takim głosem ksyczała na tych państwo, z któlymi mieszkaliśmy kiedyś.
- To tylko ja. Psyniosłem ci tylko lysunek. Jak chcesz to mogę sobie iść. Tylko ci go dam. Mogę położyć ci na safce. Zalaz mnie nie będzie. Chyba, że nie chces mojego lysunku?
- Filip? - Wiktolia psekręciła głowę w moją stlonę. Na twazy miała łzy, w oczach też. Lęce miała psycepione. Do tych lulek w łóżko. Kto jej to zlobił? Jak oni mogli. Podesłem do safki, połozyłem lysunek, po czym zacąłem szukać ksesła. Nie szukałem długo. Szybko znalazłem. Było dość cięskie, ale przepchnąłem je w stronę łózka. Wiktolia patrzyła na mnie ze zdziwieniem. Ja, z lekkim trudem, wdrapałem się na to ksesło, po czym delikatnie pzesłem na jej łóżko. Złapałem za paski, które utrudniały mojej siostse luchy. Zacąłem salpać. Jednak nie chciały puścić. Nie chciałem odpuścić, muszę ją uwolnić, muszę. Nie pozwolę jej tak tlaktować. Oni wszyscy są źli!!! Po chwili pas w tej cęści jednak puścił. Musiał w końcu zostawić moją siostlę. Pomęcyłem się potem z drugim, tak po trochu. Wiktolia w ogóle się nie lusała. Gdy już lozwiązałem, wziąłem jej lączki, miały ślady tych oklopnych pasów, a obok nich bandaże z klwi, po jakiś lanach. Pocałowałem je. Wiktolia zawsze tak lobiła, gdy miałem jakieś kuku. Po czym objąłem się nimi i psytuliłem jej twas w moją klatkę. 
- Już ciii... Wikuś, nie zostawię już cię... Zobacys... Wyjedziesz. Zabiorę cię stąd... Gdzieś daleko. Tylko nie płacz. Nie pozwolę ci już zlobić ksywdy. Wiem, że chciałaś iść tak na gólę do aniołków, do Pana Boga. Ale dobse, ze jednak się lozmyśliłaś i zostałaś. Nie wiem dlacego chciałaś mnie zostawić... - Wiktolia chciała coś powiedzieć, ale psyłozyłem jej palec do ust - nie mów, ja mówię. Nie mów nic. To było kiedyś. Telaz już nie chces, plawda? Ja ci pomogę. Nie chce cię siostsycko stlacić. Zaopiekuje się tobą, tak jak ty opiekowałaś się mną. Wiem, ze się zgubiłaś. Ale ja obiecuję. Bedzie lepiej. Już nie zostawię cie. Jak chcesz, to mogę tu nocować? Przecież zmieścimy się tu lazem. Psyniosę jeszcze miśka. On nas będzie bronił. Znacy, on będzie pomagał mi ciebie bronić. Jak nie chces, bym spał z tobą w tym łóżku, to na podłodze będę spał. Wiesz, jest nawet czysta. Ale nie uklywam, wolał bym, byś jednak mnie psyjęła na łóżko. Ale nie naciskam. Ważne, że będę psy tobie... Kojam cię...
- Ja ciebie też kocham, braciszku...
Na te słowa się lozpłakała, czy ja zlobiłem coś źle? Dlaczego ona płacze? Zacząłem jej wycierać łezki. Lękawem. Chusteczek nie miałem. Był mokry lękaw potem, ale to nie ważne. Dlaczego ona płacze? Ej, ja nie chce by płakała. Dobla, jak ona płacze, to ja też...
Po chwili do pokoju weszła jakaś facetka. Zacęła ksyceć na mnie. I na moją siostlę.
- Co tu się wyprawia? Dlaczego ty jesteś rozwiana? Co ty tu robisz mały? - kobieta podeszła do łóżka mojej siostly i wylwała jej lączkę z mojego uścisku i ponownie chciała przywiązać ją. Wiktoria plóbowała się bronić... Nie pozwolę jej na to... Zuciłem się na ta kobietę z pięściami.
- Zostaw ją!!! Puść!!! Zostaw!!! Powiedziałem, idź sobie!!! My ciebie tu nie chcemy!!! Idź sobie!!! Powiedziałem coś!!! Nie sksywdzis jej!!! 
- CO TY WYPRAWIASZ?! Zaraz wrócę tu z twoją mamą i skończy się.
- Ja nie mam mamy!!! A pani ma tu więcej nie psychodzić... - kobieta na szczęście wyszła. Tak jak mówiła, po chwili pojawiła się ponownie z panią wiedźmą, jakimś panem i babciom. 
- Filipku, co ty wyprawiasz? Chodź tu. Pozwól pani podać leki. Nie rób mi wstydu. Bądź grzeczny.
- Nie, oni ją wiążą. Babciu, oni ją ksywdzą. Ona nie mogła się lusyć. Babciu, weźmy ją stąd. 
- Filip, do mnie, już...
- Nie!!! Nie pozwolę jej sksywdzić!!!
- Babciu... On nic nie zrobił. Nie krzycz na niego... - głos mojej siostly dziwnie zadziałał na babcię. Ona również zaczęła płakać.
- Wiktoria... Wnuczko... - babcia podbiegła do łóżka, złapała ją za lączkę, gdzie miała bandaż - jak... jak mogłaś? Czy ty w ogóle pomyślałaś O MNIE? O DZIADKU? O FILIPKU... PRZYJACIOŁACH?!!!
- NIE, KONIEC TEGO, WYJDŹCIE STAD WSZYSCY, NATYCHMIAST!!! Zostawcie ją!!! - Zacąłem ksyceć z całych sił. Nie pozwolę, by ją tak ksywdzili.
- Może lepiej wyjdźmy na chwile - ta wiedźma chodź raz powiedziała coś w porządku. NO I W KOŃCU WYSZLI.
- Już. Poszli sobie... Nie płacz... 
- Filip, powinieneś iść do babci...
- Nie!!! Siedź cicho babo, ja tu Ządzę!!! Zaraz do ciebie wlócę. Muszę z kimś pogadać. Wysedłem z jej sali z podniesioną głową. Na kolytarzu byli ci sami ludzie, których tak nie lubię.
-Babciu, plosę pani, plosę pana, musimy porozmawiać. Zlobimy to tu, czy w tym białym pokoju? - spojrzeli na mnie dziwnie. Myśleli, że się przestraszę, ale nie... będę silny, nie jestem płaczkiem.
- To chodźmy do mojego gabinetu - aaa! To tak nazywa się ten pokój, gabinet. Tak... Zapamiętam na psyszłość.
Po chwili byliśmy już na miejscu. Wsyscy usiedli na ksesłach i się gapili na mnie. Chcieli mnie zmiękcyć. Ale to ja jestem tu facetem. Stanąłem na kseśle. No, musiałem byś na ich poziomie. Patseć z góry, tak jak zawsze oni to robią.
- No, słucham młody chłopcze, co chcesz nam powiedzieć? - facet odezwał się. 
- Nie chce byście opiekowali się moją siostlą.
- Filip. Uspokój się - babcia była na mnie zła. Nie lozumiem, czemu? Przecież chce dobrze.
- Spokojnie, niech pani da mu się wypowiedzieć. Jakie są powody twojego postępowania? 
- Co? - nie zlozumiałem, o co tej wiedźmie chodzi. Zacęła mówić tym językiem wiedźm, pewnie to dlatego.
- Dlaczego mamy się nią nie opiekować?
- Bo ją ksywdzicie... Wiążecie ją. Jak by zwierzęciem była.
- Filipie, ale to było koniecznie. Pewnie nie rozumiesz. Twoja siostra nie chciała brać leków, które jej pomagają. Po za tym, odłączała sobie kroplówki.
- Kloplówki?
- To te urządzenia do niej podłączone.
- To ja będę jej dawał jeść leki. Ona już nie będzie odłącała tego. Zrobię tak, by nie było źle.
-To czyste szaleństwo. Czy pani to słyszy? Jakiś dzieciak będzie mówił mi, co mam robić. Może obrazu zamienimy ten szpital w jakiś śmieszny teatrzyk? 
- Panie doktorze, ja jednak myślę, że to dobry pomysł. Taka terapia może pomóc. Wie pan, jak jest z tą dziewczyną. Ciężko do niej dotrzeć. A małemu może się udać. Musimy spróbować...
- Filip zawsze miał dobry kontakt z Wiktorią. Oni są bardzo zżyci.
- Widzi pan, to może zadziałaś. Warto chwycić się też tej opcji.
- No w sumie, może macie panie racje. Wątpię w to, ale... spróbujmy. Wiec, mały terrorysto, jakie są twoje postulaty? - nie lozumiałem niektórych słów, któle padły z jego ust. Ale postulaty co to?
- Chwila... - skocyłem z ksesła, i podeszłem do babci. Przyłożyłem usta do jej ucha. 
- Babciu, bo ja nie lozumiem, co to takiego postulat i czym ja jestem? - babcia się uśmiechnęła. Zdenelwowanie na mnie chyba jej minęło.
- Postulat to jest to, co chcesz by robili, a czego nie, takie zasady, a terrorysta to taka osoba, która coś wymaga.
Wlóciłem na swoje popsednie miejsce. 
- A wiec, jako tellolysta wymagam, to znaczy chce, byście wszystko mówili mi. Znaczy, no wiecie państwo. Ja będę dawał jej jeść leki. I będę pilnować, by kapało z urządzeń tam, gdzie trzeba, i by siostla była gzecna, a, i zablaniam wam ją wiązać. I ksyceć na nią. Ona nie lubi, gdy ktoś ksycy, ja też nie.  Nie wolno wam, bo spotka was kala...
- A jeśli ciebie nie będzie, to kto będzie podawał leki?
- Będę zawse. Zamieskam tu.
- Filipku, nie ma mowy. Wracasz ze mną do domu. Zrozum, to miejsce dla ludzi, którzy są chorzy. Po za tym, chyba masz zajęcia.
- No tak. Wiktolia by się wkuzyła. To najwyżej babcia będzie mnie tu pzywoziła.
- Da pani radę?
- No wie pani... Jeśli chodzi o moje wnuczki, to zrobię wszystko. I myślę, że jakoś sobie poradzę, by Filip tu docierał każdego dnia.
- Dziękuję babciu - poleciałem i mocno ją uścisnąłem. To było dla mnie ważne. Telaz będzie już lepiej.
____________________________________
To kolejny rozdział . Co myślicie?